Kolejny
upalny i burzowy weekend w prognozach. Ale to miało być w górach
(najbardziej w Karkonoszach), więc postanowiliśmy wyruszyć na
północ, na niziny.
Na
początku wszystko ładnie, pięknie, słońce, fajna pogoda. Gdzieś
daleko, na horyzoncie, pojawiały się burzowe chmury, wtedy jednak
nie wiedziałam, że narobią za jakiś czas zamieszania.
Może
nie do końca niziny, bo na niewielkie pagórki trzeba było
kilka razy wjechać.
Widoki
niby były, ale te w górach jednak są ładniejsze. Dodatkowo mgła je
ograniczała.
Około
południa zrobiliśmy sobie małą przerwę na posiłek, akurat
napatoczył się nam plac zabaw i ławki przy okazji.
I
nagle „niespodzianka”... ciemna chmura i odgłosy burzy. Jedyne
wyjście – natychmiastowa ewakuacja. O bezpośrednim powrocie do
domu nie było mowy, bo to kilkadziesiąt kilometrów (w planach też
tego nie mieliśmy, miał być pociąg, ale w późniejszych
godzinach). Dobrze, że podjazdy się skończyły, było głównie z
górki lub płasko.
Burza i deszcz, to potencjalne niebezpieczeństwo. Typowa
reakcja matki – chronienie dziecka, czyli tempo jazdy w normalnych
warunkach nieosiągalne. Droga jak ser szwajcarski nie stanowiła
przeszkody. I ucieczka się udała, dotarliśmy do Henrykowa, do
stacji PKP. Mieliśmy szczęście, bo nie musieliśmy długo czekać
na pociąg.
A
u nas? Pochmurno, ale bezdeszczowo i bezburzowo. Czyli bez problemu
dojechaliśmy te parę km od stacji do domu. Padać zaczęło około
godziny po powrocie.
Cóż,
wszystkie prognozy okazały się bezsensowne, bo burzowo-deszczowe
chmury dotarły duuużo dalej.
Przejechaliśmy
56 km (łącznie z dojazdami). Mało, ale w zaistniałej (pogodowej)
sytuacji, nie powinnam narzekać i cieszyć się i z tego. O stopniu
trudności nie napiszę, bo trudno mi go określić. Pewnie coś
między łatwym a średnim.