Stał się cud, weekend był słoneczny i dzięki temu udało się pojeździć na rowerze. Nie była to typowa wycieczka, a cel konkretny (babcia). Zawsze jeździliśmy autobusem, ale skoro można inaczej, zdecydowanie przyjemniej i za darmo? Osobiście jazdy autobusem nie cierpię (żeby tak pociągi wróciły… marzenie…), do tego dochodzi cena biletu, kosmos jakiś (PKP wychodzi co najmniej połowę taniej).
Dystans nawet fajny, bo 72 km, ale niestety, podzielony na dwa razy. Przy okazji poznałam nową drogę, z gatunku takich, które lubię najbardziej, tj. prawie bezsamochodową.
Michaś tradycyjnie grzeczny. Poza tym niezły z niego kombinator. Co jakieś 15-30 minut wołał siku, więc musieliśmy się zatrzymywać i wyplątywać go z fotelika. Często były to trzy kropelki, więc on chyba tak specjalnie, żeby sobie przy okazji pobiegać.
Rower d… a nie naprawiony. Po płaskim dało się jakoś jechać, pod mały podjazd też, ale większy… Nie chce mi się więcej pisać na ten temat.