30 lipca 2013

Góry Stołowe po raz drugi...



Pomysł na wycieczkę zrodził się tydzień temu. Skoro można dojechać bez problemu do Batorówka, to czemu by nie trochę dalej, do Karłowa? I wybraliśmy się do tego Karłowa. Początek trasy (do Batorówka) opisałam(?) poprzednio, więc nie będę się powtarzać.

Z drugiej strony, normalni to my za bardzo nie jesteśmy. Upał 30 kilka stopni, a my pedałujemy przez prawie cały dzień. I jeszcze dziecko zabieramy ze sobą.

Jednak wbrew pozorom aż tak źle nie było. Wiał dość silny wiatr, który teoretycznie nie chłodził (przy takiej temperaturze trudno o chłodzenie), ale jakąś tam ulgę mimo wszystko przynosił. Nie jechaliśmy przez pustynię, czyli zdarzały się przydrożne drzewa, a drzewo to cień, a cień to...

A po około 15 km wjechaliśmy w las. W lesie, jak to w lesie, jest cień. Poza tym zaczynały się góry, a w górach zawsze jest odrobinę (czasem więcej niż odrobinę) chłodniej.

Po raz drugi musiałam się zmierzyć z podjazdem przed Batorówkiem. Chyba poszło mi lepiej niż poprzednim razem, mimo zdecydowanie wyższej temperatury. Raz się wprawdzie zatrzymałam, ale to z powodu konieczności wypicia kilku łyków wody. Tempo momentami było "imponujące" – 4 km/h.

Dalsza jazda (już za Batorówkiem), to już luzik. Jest jeszcze trochę pod górkę na początku (tuż za zakrętem na Karłów), ale to taka górka łatwa do pokonania.
 
 

 
 
Bliżej Karłowa, las wydał się jakiś taki ładniejszy i upał jakby zelżał. I przy okazji nabrałam ochoty na jazdę leśnymi drogami, na których wytyczono rowerowe szlaki. Tak zachęcająco wyglądały...
 
 









 
 
W Karłowie zatrzymaliśmy się na chwilę. Trzeba było zaopatrzyć się w kolejną porcję wody i coś przegryźć. Wybitnie głodni nie byliśmy (upał zmniejsza apetyt), więc wystarczyła nam tylko słodka bułka. Zaspokoiliśmy ten niewielki głód ruszyliśmy dalej.
Tym razem czekał na nas dłuuuuuuugi zjazd do Radkowa. Tu można było całkowicie zapomnieć o nieprzeciętnie wysokiej temperaturze. W jednym miejscu powiało nawet sporym chłodem.

I wreszcie mieliśmy okazję zobaczyć skały przy Szosie Stu Zakrętów. Jak się jedzie autobusem, to się ich nie widzi. Inaczej, widzi się, ale w stopniu mało zadowalającym. Z perspektywy roweru świat jest zdecydowanie pełniejszy. 
 
 






 
 
oniec lasu, wjazd do Radkowa od razu uderzenie gorącego powietrza. Oczywiście znowu pomyliła mi się droga na Wambierzyce i wracaliśmy się kilkadziesiąt metrów. Bardzo podoba mi się pomysł zakazu wjazdu dla samochodów (wyjątek mieszkańcy okolicznych domów), bo pewnie niejeden by się tam wepchał. A tak, rowerzyści mogą sobie spokojnie jeździć a piesi spacerować. Lubię ten odcinek, gładki asfalt między polami, widok na Góry Stołowe, odludzie,cisza... Nie da się nie lubić.
 
 



 
 
Za Wambierzycami skręciliśmy na Raszków, w celu ominięcia drogi na Polanicę, zbyt dużo samochodów.

Raz tamtędy jechałam (bardzo dawno temu), więc miałam okazję przypomnieć sobie podjaździk, krótki, lecz upierdliwy. I sumie ostatni na trasie. Coś tam jeszcze było do pokonania, ale takiego bez wysiłkowego.

Na większości map, te boczne drogi (równoległe do nr 388) nie są zaznaczone. Tzn. są, ale jako polne, nie jako asfalt. Albo część jest, część nie ma. I czasem trzeba kombinować, którędy pojechać. Błędów też nie brakuje.
 
 








 

Końcowe kilkanaście kilometrów już bez upału (wieczór) i głównie z lekkiej górki. Już po dobrze znanym terenie.


Przejechaliśmy 72 km. Na razie najwięcej, jeśli chodzi o góry. Nie wiem, jak określić stopień trudności. Tak na oko średni, dla amatora średnio zaawansowanego, wiozącego słodki ciężar.
Wypiliśmy po około 3 litry wody plus cola.



Tym razem też dwie mapy








23 lipca 2013

Góry Stołowe, na rowerze tym razem...



Trzytygodniowe wakacje się skończyły i tym samym wracamy do naszych górek.

To był jeden z elementów planu na lato 2013. Zahaczyć o Góry Stołowe. I zahaczyliśmy. Pogoda do jazdy okazała się idealna, bo piękne słońce i normalna temperatura, nie jakieś tam koszmarne upały.

Na początku łatwo, lekko i przyjemnie... i trochę nudno, jak się zna drogę na pamięć.
 
 

 

A potem miałam okazję wjechać pod pewną górkę (10%), po raz pierwszy, do tej pory zawsze z niej zjeżdżałam. Dawno temu, jeszcze przed remontem drogi, po typowym serze. Się zasapałam, ale dałam radę bez większego problemu. Na "szczycie" ujrzeliśmy drogowskaz (wcześniej też go oczywiście widywałam) – Karłów 13 km. I skręciliśmy.
 
 





Takie drogi to ja lubię, ciche, spokojne, przez las. Nasz plan jednak nie dotyczył Karłowa, a tylko Batorówka i stamtąd zjazd do Szczytnej. Podjazd miał jakieś 5 km, z czego początek luzik, koniec... oj, dał popalić. Zatrzymałam się ze dwa razy, żeby złapać oddech i łyknąć trochę wody. Pewnie na moją kondycję miało wpływ niedoleczone jeszcze przeziębienie (nabyte na wyjeździe), ale udało mi się wjechać, nie musiałam prowadzić roweru. Gdybym nie miała słodkiego ciężaru nad bagażnikiem, pewnie poszłoby dużo łatwiej. Ale ja bardzo lubię wozić mojego pasażera.
 
 


 

Na skrzyżowaniu z niebieskim szlakiem pieszym, zrobiliśmy sobie krótką przerwę (należało się po tym podjeździe). Później już lekki podjazd, płasko i sruuuuuuu... zjazd do samej Szczytnej. Dosyć wolny zjazd, bo droga obfitująca w niezliczoną ilość dziur, połatanych i niepołatanych. 
 





I nagle okazało się, że trzeba było zmienić dalszą część planowanej trasy. Jeśli udalibyśmy się planowaną, mój licznik wybiłby zaledwie około 44 km. To przejechaliśmy się wokół Szczytnika. Spodobała nam się ta droga, bo też las, spokój i ładne widoki. Było trochę podjazdów, ale takich łatwych.
 
 





 

I znowu się okazało, że mimo to, dystans będzie za krótki. Tak więc po przejechaniu Polanicy, udaliśmy się jeszcze na Starkówek. Tam jest taki fajny podjazd. I cóż, okazało się, że wjechało mi się na górę dosyć lekko (mieliśmy na koncie prawie 40 km). A na początku sezonu miałam problem, mimo początku trasy.

Mimo kombinacji stanęło na 54 km. No mało, ale pomysłu na kolejne kombinacje brakło, niestety. Stopień trudności oceniam jako średni. To przez ten podjazd przed Batorówkiem.
 
 


 

Mapa składa się z dwóch części i równocześnie są to dwie mapy. Na jednej się nie dało.

 








16 lipca 2013

Rajd po Roztoczu...



Tym razem nie rowerowo. Można to określić, jako rajd samochodowy po Roztoczu. Najpierw ZOO w Zamościu, to tak ze względu na Trzpiota oczywiście, bo mnie takie miejsca w ogóle nie kręcą. I się okazało, że on też specjalnie zainteresowany nie był. Nasze dziecko lubi zwierzęta, ale takie na wolności, nie w klatkach. Musi mieć z nimi bezpośredni kontakt, czyli dotyk, tulenie, głaskanie, karmienie... Z mojej strony, zoo jest małe, ale ładniejsze niż wrocławskie. I bilety kosztują zdecydowanie mniej.

Potem był Krasnobród, czyli zobaczone - Kaplica na Wodzie, kościół, Muzeum Wsi Krasnobrodzkiej (skansen w Wambierzycach zdecydowanie ciekawszy), punkt widokowy nad kamieniołomem. 
 
 












 
Na zakończenie Zwierzyniec. Sama miejscowość szczególnego wrażenia na mnie nie zrobiła. Natomiast otoczenie tak. Malutko zobaczyliśmy (w zasadzie tylko Stawy Echo i kawałek lasu), bo czasu mało, poza tym, tam konieczny jest rower. Tylko on gwarantuje konkretne zwiedzanie. Na rowerze można zrobić 50 -80 km w ciągu dnia, na nogach dużo mniej.

Dlatego mamy w planach kilka noclegów w okolicach Zwierzyńca, za jakiś czas. Dojedziemy tam rowerami (oczywiście z okolic Janowa Lub., nie z naszego miejsca zamieszkania), bo to jedyny możliwy środek transportu. Jak nie ma się samochodu, a linii kolejowej brak.