31 grudnia 2013

Podsumowanie...



Koniec roku, więc może napiszę małe podsumowanie. Sezon zaczął się późno, ponieważ do połowy kwietnia panowała zima. Pod koniec miesiąca udało się nam zrobić kilka wycieczek rowerowych i... dłuuuuga przerwa. Maj i pół czerwca okazały się bardzo zimne i deszczowe. I zakończył wcześnie, ponieważ wrzesień (nie licząc kilku pierwszych dni), paskudny. Druga połowa sierpnia też pogodowo nieciekawa.
Koniec czerwca i pierwsza połowa lipca, to trzy tygodnie wakacji (rowerowych, więc trochę wiosennych strat odrobiliśmy). W sumie wycieczek rowerowych naliczyłam 29, w tym 20 miejscowych i 9 wakacyjnych. Czyli niewiele. W sumie tyle, co nic. Wyszło nam w sumie 1353 km, czyli mam niedosyt, mogło być dużo więcej.
Wycieczek pieszych było jeszcze mniej, zaledwie cztery.
Po raz kolejny okazało się, jak pogoda może popsuć wycieczkowy sezon i równocześnie odwołać sporą część planów.

I jeszcze coś na koniec. Dla mnie była to wspaniała wiadomość. Linia kolejowa do Kudowy Zdr. otwarta! Wreszcie będziemy mogli zapakować rowery do szynobusu i na przykład odwiedzić Czechy. W przypadku wycieczek pieszych, też na pewno nie jeden raz skorzystamy. Osobiście nie znoszę jazdy autobusem, nie tylko z powodu choroby lokomocyjnej. Temat miejscowego PKS-u przemilczę.
Gdyby tak jeszcze linię do Stronia Śl. Wyremontowali... Marzenie... Plany są, owszem, tylko jak zawsze kasy brak...




25 listopada 2013

Jesienne pola...


To nie był żaden wyjazd późnowakacyjny, ani weekendowa wycieczka. To był wyjazd na wesele. Trochę przedłużony, ponieważ nie było nas w domu 7 dni. 
Spacer po polach oczywiście musiał się odbyć (dwa spacery), innej opcji nie było. Wiał dość silny i chłodny wiatr, lecz gdyby to był powód do niewychodzenia z domu, nie przekroczyłabym progu przez 300 dni w roku.
Miałam ochotę przejść się również nad zalew, ale to jakieś 5 km w jedną stronę. Dla nas nic, ale dla naszego dziecka niewykonalne. Chociaż...  za kotem, to by szedł jeszcze więcej.
Fotki już były, letnie, tym razem są późnojesienne. 

 





















 




09 października 2013

Rogowiec...



Jak nie lało, to wiało, jak nie wiało, to lało. A jak wiało, to mimo słońca, odczuwało się przeraźliwe zimno. Taki był prawie cały wrzesień i początek października. I nagle niespodzianka... niedziela ze słońcem i bez wiatru. I w końcu można było normalnie wyruszyć w drogę, bez przemarznięcia. Od poniedziałku powtórka z rozrywki (niby miało być słonecznie, a tu chmury przylazły), ale to już nie temat na bloga.

Tak mnie nagle i przypadkiem naszło, żeby sobie wleźć na Rogowiec. Jak już zaczęliśmy odwiedzać tamte rejony, wypadałoby to kontynuować.

Zaczęło się od asfaltu, od Głuszycy do końca wsi Grzmiąca.
 
W ruinach zrobiliśmy sobie małą przerwę, posiedzieliśmy, zapełniliśmy brzuchy bułkami... I trzeba było zdecydować, co dalej. Bo w planach było dojście do Wałbrzycha i przy okazji Borowa, i ruiny Zamku Nowy Dwór. A ponieważ obawiałam się, czy zdążymy dojść na czas (szynobus nie poczeka), myślałam o wykorzystaniu planu B, czyli zejściu do Jedliny. W sumie to już byliśmy spóźnieni. Z dzieckiem czas płynie inaczej. Posiedziałabym tam dłużej (bo ogólnie lubię posiedzieć sobie w tego typu miejscach), ale właśnie, ten nieszczęsny czas. A same ruiny? Jak to zazwyczaj w przypadku ruin bywa, ot taka „kupa kamieni”, ale posiadająca w sobie to „coś”. Ja już tak mam, przyciągają mnie i tyle. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego. I zawsze są piękne.
 
 
 










































 
Zanim wycieczka doczekała się realizacji, zajrzałam sobie z ciekawości na „zamkowe strony”. I się dowiedziałam z jednej z nich, że dojście do ruin jest bardzo trudne, męczące, że góra straszna, i że trudno w ogóle je znaleźć. Chodziło o żółty szlak, którym szliśmy. Ja nie wiem, kto takie teksty wypisuje. Pewnie jakiś niedzielny turysta, który góry zna tylko z TV, oszczędzający na co dzień nogi (od chodzenia jest samochód) i mający kiepską orientację w terenie. Nie będę reklamować owej strony. Dobrze, że nie wszędzie takie bzdury piszą. Poczytać o zamku można choćby tutaj.

Teraz kusi mnie „sąsiad”, czyli Gomólnik Mały. Obejrzałam sobie na jakimś forum widoczki ze szczytu i muszę je zobaczyć na żywo. Szlaku brak, ale przecież nie trzeba zawsze łazić szlakami, zwykła dróżka też się nadaje. Dosyć „przejrzyście” to wszystko wygląda, więc raczej się nie zgubimy.