09 października 2013

Rogowiec...



Jak nie lało, to wiało, jak nie wiało, to lało. A jak wiało, to mimo słońca, odczuwało się przeraźliwe zimno. Taki był prawie cały wrzesień i początek października. I nagle niespodzianka... niedziela ze słońcem i bez wiatru. I w końcu można było normalnie wyruszyć w drogę, bez przemarznięcia. Od poniedziałku powtórka z rozrywki (niby miało być słonecznie, a tu chmury przylazły), ale to już nie temat na bloga.

Tak mnie nagle i przypadkiem naszło, żeby sobie wleźć na Rogowiec. Jak już zaczęliśmy odwiedzać tamte rejony, wypadałoby to kontynuować.

Zaczęło się od asfaltu, od Głuszycy do końca wsi Grzmiąca.
 
W ruinach zrobiliśmy sobie małą przerwę, posiedzieliśmy, zapełniliśmy brzuchy bułkami... I trzeba było zdecydować, co dalej. Bo w planach było dojście do Wałbrzycha i przy okazji Borowa, i ruiny Zamku Nowy Dwór. A ponieważ obawiałam się, czy zdążymy dojść na czas (szynobus nie poczeka), myślałam o wykorzystaniu planu B, czyli zejściu do Jedliny. W sumie to już byliśmy spóźnieni. Z dzieckiem czas płynie inaczej. Posiedziałabym tam dłużej (bo ogólnie lubię posiedzieć sobie w tego typu miejscach), ale właśnie, ten nieszczęsny czas. A same ruiny? Jak to zazwyczaj w przypadku ruin bywa, ot taka „kupa kamieni”, ale posiadająca w sobie to „coś”. Ja już tak mam, przyciągają mnie i tyle. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego. I zawsze są piękne.
 
 
 










































 
Zanim wycieczka doczekała się realizacji, zajrzałam sobie z ciekawości na „zamkowe strony”. I się dowiedziałam z jednej z nich, że dojście do ruin jest bardzo trudne, męczące, że góra straszna, i że trudno w ogóle je znaleźć. Chodziło o żółty szlak, którym szliśmy. Ja nie wiem, kto takie teksty wypisuje. Pewnie jakiś niedzielny turysta, który góry zna tylko z TV, oszczędzający na co dzień nogi (od chodzenia jest samochód) i mający kiepską orientację w terenie. Nie będę reklamować owej strony. Dobrze, że nie wszędzie takie bzdury piszą. Poczytać o zamku można choćby tutaj.

Teraz kusi mnie „sąsiad”, czyli Gomólnik Mały. Obejrzałam sobie na jakimś forum widoczki ze szczytu i muszę je zobaczyć na żywo. Szlaku brak, ale przecież nie trzeba zawsze łazić szlakami, zwykła dróżka też się nadaje. Dosyć „przejrzyście” to wszystko wygląda, więc raczej się nie zgubimy.
 
 
 
 
 







01 października 2013

Okolice Głuszycy...



Coś mnie ciągnie w Góry Sowie. Nie wiem dlaczego, może przez swoją tajemniczość? A ja lubię tajemnicze miejsca?

Naczytałam się ostatnio różnych dziwnych rzeczy (przypadkiem wlazłam), o Riese i tym podobne sprawach, i wyobraźnia zadziałała? Z tym, że ja w te dziwne rzeczy nie wierzę i zawsze znajdę jakieś racjonalne wytłumaczenie. A skoro nie wierzę, to co?

Tym razem i po raz kolejny, były to bliskie okolice Głuszycy. Szliśmy normalnie, szlakiem, bo na zapuszczanie się w las nie było czasu (z dzieckiem wszystko odbywa się wolniej), a poza tym, jak się terenu nie zna, można się zgubić. 

Szczerze, to nic konkretnego, ot taki spacer po lesie. Turystów pieszych brak, czyli norma, rowerowi owszem (też bym tam pojeździła) i grzybiarze. Widoków w zasadzie brak.
 
 






















 
 
Nie czuliśmy żadnego niepokoju (to w nawiązaniu do pierwszych zdań), nie mieliśmy wrażenia, że ktoś nas obserwuje... Ponoć niektórym to się zdarza. Owszem, gdybym tam była sama, gdyby zbliżała się noc, byłabym nieźle przestraszona, ale to dotyczy każdego lasu, w każdej części naszego pięknego kraju.