30 maja 2016

Wielka Sowa...



To nasz pierwszy wypad w góry w tym sezonie, czyli lepiej późno, niż... No, nie dało się wcześniej.
W końcu nadszedł odpowiedni moment, aby wejść na Wielką Sowę. Z racji braku własnego transportu (nadal twierdzę, że nie jest nam potrzebny), mieliśmy oczywiście trochę trudniejsze zadanie, bo nie jak u zdecydowanej większości krótki spacerek z Sokolca lub Przełęczy Walimskiej, czy innej Jugowskiej, tylko nieco dalej. Najkorzystniejszy wariant w naszym przypadku,to start w Świerkach i meta w Ludwikowicach. Taki sobie wymyśliłam. 
Zaskoczyło mnie, że wejście na górę (łącznie z przerwą jedzeniową), zajęło nam niewiele więcej czasu, niż wynikało to z mapy i tabliczek na trasie. Bo przecież był z nami 6-latek. A dzieci teoretycznie chodzą wolniej.
Szlak prawie bezludny, a na szczycie tłumy. Tzn. na trasie Świerki - schronisko Sowa zero ludzia, nie licząc tubylców. Podobnie od Koziego Siodła do Ludwikowic, spotkaliśmy 3-4 osoby.
Zrobiliśmy około 24 km plus 4 km - dojście do PKP. Nasze kochane dziecko pokonało bez marudzenia całą trasę na własnych nóżkach. Jest już za ciężki, aby go nieść "na barana", więc i tak innego wyjścia nie było. Marudzić zaczął dopiero w drodze ze stacji PKP do domu. Dzielny ten nasz chłopak. I on to naprawdę lubi, widać miłość do gór wyssał z mlekiem mamy.