Upał
plus góry, to bardzo często równa się burza. Nawet podczas
wielkiej suszy.
Deszcz,
to najbardziej pożądany towar w ostatnich tygodniach, więc
ostatnią rzeczą mogłoby być narzekanie na owe zjawisko.
Prognozy
były takie, że nic nie wiadomo. Siedzenie w domu w dzień
świąteczny nie wchodziło w grę, więc postanowiliśmy
zaryzykować. Miał być to jedynie spacer, bez zapuszczania się
głęboko w las, na dalsze szlaki, bez możliwości ewentualnej
szybkiej ewakuacji na teren zabudowany, posiadający stację PKP.
Najpierw
były lody. Pieniądze wyrzucone w błoto, bo w ogóle nam nie
smakowały. To drugie miejsce w Polanicy z niesmacznymi lodami. Po
lodach od Kiszki w Janowie Lubelskim, trudno będzie nam dogodzić,
bo one są bezkonkurencyjne. Gofry też się popsuły.
Ruszyliśmy
w ten las. Teren w większości znajomy. Na początku nic nie
wskazywało na zmianę pogody, słońce i jakieś tam małe chmurki.
Po pewnym czasie zagrzmiało, raz... drugi...trzeci... Nie
zrezygnowaliśmy z dalszego marszu, ponieważ burza ta, znajdowała
się po przeciwnej stronie, nie tej, z której napływały (w tym
czasie jeszcze niewinne) chmury.
Aż
tu nagle jest, jest chmura burzowa, zmierzająca w naszym kierunku.
Trzeba było zmienić plany, skrócić trasę i ewakuować się w
bezpieczne miejsce. Wiedziałam, że spokojnie zdążymy. I zdążyliśmy. Pod koniec
złapał nas niewielki deszcz, całkiem przyjemny w tym upale.
Burza
właściwa nadeszła później, jak już siedzieliśmy na stacji PKP.
Oj, nie chciałabym być w tym czasie w lesie...