Początku nie opisuję, bo to prosta Janów – Momoty. Trochę opisu w poprzednim poście.
Wielkie
zaskoczenie. Tam, gdzie kiedyś była kupa piachu zarośnięta chwastem,
zrobiono piękną drogę. A pseudo most, przez który ciężko było przejść,
zamienił się w most taki prawdziwy, porządny.
I
wkrótce znaleźliśmy się na kamiennej drodze. Poprzednim razem jechałam
na rowerze nadającym się głównie na gładki asfalt (miejski, pożyczony,
pisałam wieki temu o tym), obecnie mój własny, 15-latek, górski,
teoretycznie przystosowany. I rzeczywiście było lepiej. Może nie
idealnie, ale lepiej. Często dało się też te kamienie omijać, zjeżdżając
na "trawiaste pobocze" lub "igłowe".
Potem
standard, czyli asfalt przez pola i wioski. A wśród tych wiosek ta, z
której pochodzą panie, co to przebój na Euro 2012 wylansowały.
Najgorsza
była końcówka. Miała być żużlówka (tak nam powiedziano), a była
"piaskówka". Czyli, jak to na takich dróżkach bywa, więcej prowadzenia
roweru, niż jazdy. Nie chcieliśmy jechać krajową, więc wyjścia nie było.
Nie chodziło o samo prowadzenie, tylko o miliony komarów, które nas
atakowały. Jak to wieczorami bywa. Bo jak się jedzie, można przed
atakiem uciec, jak się idzie, to niestety nie.
Tym samym kolekcja swędzących bąbli na moich nogach powiększyła się.
Przejechaliśmy 65 km. Jakoś tak mało mi było, pojeździłabym więcej.
Tak było poprzednim razem klik ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz