Tradycyjnie
pogoda popsuła się na weekend. Jednak nie na tyle, aby niedzielę
spędzić w chałupie.
Tym
razem było „z buta”, raczej spacerowo, a nie górzyście, jak
zazwyczaj. I pierwszy raz w tym sezonie. Wygrywał do tej pory rower.
Tym razem rower musieliśmy sobie darować, ze względu na dość
niską temperaturę i silny, zimny wiatr.
Poranna
aura raczej zniechęcała niż zachęcała do wyjazdu, czarne chmury,
deszcz, ale wystarczyło zerknąć na zdjęcia satelitarne (jak to
dobrze, że istnieje sat24), aby mieć pewność, że wkrótce się
przejaśni. Na bezchmurne niebo wprawdzie nie można było liczyć,
jednak deszcz też nam nie groził. Po godzinie 9, zaczęły pojawiać
się „dziury” w niebie, powoli się rozpogadzało.
Osówka
to był dobry pomysł na taką chłodną aurę. Od dawna widniała
gdzieś tam w naszych planach i właśnie teraz nadarzyła się
okazja na realizację. Byliśmy chyba jedynymi osobnikami, którzy
dotarli z Głuszycy na miejsce przy pomocy nóg własnych, nie zaś
samochodem prawie pod samą bramę.
Wracać
postanowiliśmy inną drogą (nie licząc początku), tj. w całości czarnym szlakiem. Nawet lepiej, bo dalej (sporo czasu do
odjazdu szynobusu zostało) i ciekawiej. Szlak z pewnością
zapomniany i zarośnięty przy okazji.
Na stację dotarliśmy przed czasem, stać mi się nie chciało, to sobie połaziłam i popstrykałam widokowe fotki.
Teraz
wypadałoby „zaliczyć” Walim (ja byłam) i Włodarz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz