Po deszczowej niedzieli i niezbyt ciepłym (choć słonecznym) poniedziałku, pogoda poprawiła się na dobre.
Część
trasy już kiedyś przejechałam, a była to część ta bardziej ciekawa. Bo w
sumie można ją podzielić na dwie części, mniej ciekawą (początek) i
bardziej ciekawą (koniec). Można też ją potraktować jako taki spalacz
kalorii. Przez pagórki. Niezbyt duży spalacz, ponieważ to tylko pagórki.
Mnie
najbardziej znudziło ukształtowanie terenu. Góra, dół, góra, dół,
króciutki podjazd, króciutki zjazd, króciutki podjazd, króciutki
zjazd... Tak w kółko. W górach wygląda to nieco inaczej. Przeważnie
podjazdy są długie i zjazdy też, a między nimi coś płaskiego się trafi.
Przejechaliśmy
67 km. Najwięcej, jak do tej pory. Jak wspomniałam wcześniej, było
pagórkowato, ale te pagórki pokonywało się jakoś tak bezproblemowo. Jak
się człowiek przyzwyczai do gór (nawet tych niskich), tu będzie mu
łatwo. Jednak różnica jest, góry to góry.
Jedno
będę źle wspominać, obrzydliwe mendy... gzy. Komary też, ale one
atakują dopiero, jak się człowiek zatrzyma, podczas jazdy nie. A tamte
lecą za rowerem przez kilka kilometrów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz