Rower naprawiony, więc trzeba było znowu ruszyć w teren. To, czego nie udało się zrobić w piątek, zrobiliśmy w sobotę. Czyli wybraliśmy wczorajszą trasę, trochę ją wydłużając w stosunku do tamtego planu.
A i pogoda się poprawiła, ociepliło się, wyjrzało słońce.
Trasę już kiedyś przejechałam, skromny opis tutaj. Pominęliśmy jedynie pomnik obok Porytowego Wzgórza. Myślałam, że będzie to maksymalnie 40 km, a okazało się, że 47 km. I od razu poczułam różnicę między terenem w miarę (jakieś tam małe podjaździki były) płaskim a górami. Dystans niezbyt długi, jednak w górach, w niewielkim stopniu, pewnie bym go odczuła. Tutaj wcale.
Nie pamiętam, jak to było sześć lat temu. Niby kondycję miałam lepszą, ale... W sumie nie ma co porównywać, bo inny rower (miejski) i brak słodkiego ciężaru nad bagażnikiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz