08 czerwca 2016

Waligóra...


Jak Wielka Sowa była od dawna w planach, tak Waligóra niekoniecznie. Tak jakoś nagle mnie olśniło, że przecież i tam wypadałoby wejść.
Bladym świtem, niebo nie wyglądało zbyt ciekawie. Chmury. A około południa pojawiło się słońce, już na dobre.
Wybrałam  najbardziej optymalny wariant trasy moim zdaniem, czyli start w Głuszycy, a metę w Wałbrzychu.
Podejście na sam szczyt (żółtym od Andrzejówki) okazało się trochę ekstremalne, ale za to krótkie. Nie chciałoby mi się robić koła i podejść z drugiej strony. Za to w przypadku zejścia, zdecydowanie wolałam wspomnianą dłuższą wersję. Wiadomo, wchodzi się dużo lepiej, niż schodzi. Najgorsze były osuwające się kamienie, którymi szlak był "wyłożony". Młody poradził sobie bardzo dobrze,
wspinał się dziarsko, rzadko potrzebując pomocy rodzicielskiej ręki.
Zrobiliśmy około 23 km (nie licząc dojścia do stacji PKP), czyli niezły wynik dla 6-latka. 
Szlak bezludny, poza okolicami Andrzejówki. Dla mnie jednak, to żadna satysfakcja, podjechać pod schronisko i tylko stamtąd zdobyć szczyt. 
Jedna rzecz, która mało mi się podobała. Za dużo asfaltu. Nie lubię i tyle.


























































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz