02 września 2015

Jagodna...

 
Tak mnie nagle naszło...

Większość wycieczek, to dawne, niezrealizowane plany, a tu coś wymyślonego całkiem niedawno.

Było to drugie podejście. Za pierwszym razem (kilka dni wcześniej) się nie udało, po przejechaniu około 4 km złapałam kapcia. Udanie się tam na rowerze, było najbardziej rozsądnym wyjściem. Bo wejście z buta nie jest takie proste, jeśli nie posiada się własnego pojazdu, którym można dojechać w okolice Spalonej. Z miejsca, gdzie dojeżdża coś publicznego (pociągi), można dojść, owszem, ale dystans jest zbyt długi, jak na możliwości naszego dziecka. Z kolei na dłuższe noszenie jest za ciężki.

Trudno jest mi ocenić stopień trudności, ze względu na panujące warunki pogodowe, konkretnie upał, którego nienawidzę. I który spowodował u mnie spory spadek kondycji. Myślałam, że po wjeździe na 800 m zelżeje, ale nic z tego. A miejsc zacienionych jak na lekarstwo. Plus zero chmur, które choć na chwilę zasłoniłyby słońce. Wjechałam jakoś na Spaloną, ale dosyć opornie mi to szło, a Młody w foteliku ważył więcej, niż zazwyczaj. Na Jagodną musiałam podprowadzić rower.

Dopiero późnym popołudniem zaczęło się delikatnie „ochładzać”. I wtedy zaczęłam odzyskiwać siły.
 
 








































 
 
 
 


 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz