Tak
mnie nagle naszło...
Większość
wycieczek, to dawne, niezrealizowane plany, a tu coś wymyślonego
całkiem niedawno.
Było
to drugie podejście. Za pierwszym razem (kilka dni wcześniej) się
nie udało, po przejechaniu około 4 km złapałam kapcia. Udanie się tam na rowerze, było najbardziej
rozsądnym wyjściem. Bo wejście z buta nie jest takie proste, jeśli
nie posiada się własnego pojazdu, którym można dojechać w
okolice Spalonej. Z miejsca, gdzie dojeżdża coś publicznego
(pociągi), można dojść, owszem, ale dystans jest zbyt długi, jak
na możliwości naszego dziecka. Z kolei na dłuższe noszenie jest
za ciężki.
Trudno
jest mi ocenić stopień trudności, ze względu na panujące warunki
pogodowe, konkretnie upał, którego nienawidzę. I który spowodował
u mnie spory spadek kondycji. Myślałam, że po wjeździe na 800 m
zelżeje, ale nic z tego. A miejsc zacienionych jak na lekarstwo.
Plus zero chmur, które choć na chwilę zasłoniłyby słońce.
Wjechałam jakoś na Spaloną, ale dosyć opornie mi to szło, a
Młody w foteliku ważył więcej, niż zazwyczaj. Na Jagodną
musiałam podprowadzić rower.
Dopiero
późnym popołudniem zaczęło się delikatnie „ochładzać”. I
wtedy zaczęłam odzyskiwać siły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz