Wróciliśmy z wakacji miesiąc temu (już???), dlatego wypadałoby w końcu zamieścić relację na blogu.
Wycieczka nr 1 - 10 czerwca.
Poranek był pochmurny i
chłodny. Dopiero około 12 chmury zniknęły, wyszło słońce i
zrobiło się ciepło. Wybraliśmy się na wycieczkę rowerową. Do
trzech razy sztuka, tym razem udało się dotrzeć do żubrów.
Wydawało mi się, że może
trochę za późno na wyjazd, bo trasa dłuższa, ale jak się później okazało, wyrobiliśmy się nieźle z czasem. Przejechaliśmy 74 km.
Wybraliśmy okrężną
drogę, w celu uniknięcia mocno ruchliwej 102. I nie tylko dlatego,
gdyż drogi okrężne są zazwyczaj dużo ciekawsze krajobrazowo-
widokowo od dróg głównych.
Najpierw standard, czyli
przejazd przez Dziwnówek,
Dziwnów (nienawidziłam, bo za długo się ciągnie, nuda, brak
ścieżki i dużo samochodów, z powodu remontu głównej),
Międzywodzie...
Za Międzywodziem skręt na
Zastań i od razu zrobiło się przyjemniej.
Za Domysłowem asfalt się skończył i jazda stała się przyjemniejsza.
Momentami
pojawiał się piach. Nie miałam dobrych wspomnień z nim związanych, ale
jak się okazało, piasek z wybrzeża jest bardziej przyjazny rowerzyście
od piasku lubelskiego. Jechało się po nim zdecydowanie lepiej. Miałam
momenty zatrzymania się, nie były one jednak zbyt częste.
Uwielbiam jazdę po leśnych drogach.
Zjechaliśmy na moment z trasy, aby zobaczyć Rezerwat Łuniewo. Z rowerami
nie dało się go obejść (a może i dało, ale byłoby to bardzo
niewygodne), więc weszliśmy jedynie na wieżę. A wieża... w ruinie i
wejście na własną odpowiedzialność. Na szczęście nie zawaliła się pod
nami.
Widok z niej taki...
W Warnowie trafiliśmy akurat na przejeżdżający pociąg, więc szczęście u naszego dziecka.
Ostatni etap, to zielony szlak przez las. I tu ciekawostka. Na wybrzeżu płasko, może czasem trafi się jakiś malutki podjaździk (jak człowiek jeździ na co dzień po górach, to dla niego nic strasznego, normalka). Góreczka, właśnie, góreczka, tak niewinnie wyglądała, ale dała nam się we znaki. Tym bardziej, że wcześniej mało jeździliśmy (kiepska pogoda) i nie zdążyliśmy nabyć odpowiedniej kondycji.
Powrót za to był z górki.
Młody najfajniejszy...
Potem już zmieniliśmy trasę. Najpierw skierowaliśmy się asfaltem na Wisełkę. Kilka lat temu, szliśmy tamtędy z buta.
Jezioro Czajcze...
Jezioro Wisełka...
Z Wisełki do Międzywodzia
jechaliśmy drogą 102. Miałam obawy, bo większość kierowców na
maksymalnej prędkości. A ścieżki rowerowej tam nie ma. Ponieważ
wieczorem ruch znacznie maleje (w sezonie pewnie nie), odważyłam
się. I w sumie była to dobra decyzja, bo po takiej drodze (płaskiej
i bez dziur) jedzie się łatwo, lekko i szybko, i o całkiem
przyzwoitej porze dotarliśmy do Międzywodzia.
A tam poszliśmy
na pizzę. Nie była to nasza pierwsza pizza w tym miejscu i trochę
nas rozczarowała (zmieniła się od ostatniego razu). Bardzo cienkie
ciasto (wtedy było grubsze, a my takie grubsze wolimy), więc trudno
było w zadowalający sposób zapełnić brzuchy, mimo średnicy 50
cm, na dwie osoby. Dwie, bo nasze dziecko miało słaby apetyt, a i
tak on zjada tylko ciasto z krawędzi, bez żadnych dodatków.
A to ta nagroda... nasza kolacja...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz