12 sierpnia 2013

Przez Czechy...



To była taka jakby zaległość, jeszcze z ubiegłego roku. Wtedy nam się nie udało (przez pogodę), teraz tak.

A może i dobrze, że się nie udało, bo wtedy moja kondycja była słabsza niż teraz i nie wiem, jakby mi się jechało.

Prognoza pogody telewizyjna zapowiadała na niedzielę deszcz, natomiast satelitarna (sat24 – często zaglądam, jest bardziej wiarygodna) nie. Uwierzyliśmy tej drugiej i słusznie, jak się później okazało. Może i było więcej chmur niż słońca, ale opadów zero.

Zaczęło się od podjazdu 6 km do granicy z Czechami. Szłam tamtędy kilka razy (raz nawet zimą), lecz jeśli chodzi o rower, był to debiut. Najbardziej stromo było na terenie Lądka i zaraz po (nie oznacza to automatycznie trudności w jeździe), potem podjazd „wyłagodniał”.
 
 














 
Jakoś tak fajnie jedzie się przez Czechy. Sporo samochodów z polską rejestracją, ale jazda inna niż w Polsce. Widać kilkukrotnie wyższe mandaty dobrze spełniają swoje zadanie. O jakości dróg nie wspomnę.
 
 








 
Wjazd do Polski i od razu „królowie szos” w akcji (droga do Nysy). Na szczęście bardzo krótki odcinek do przejechania mieliśmy po koszmarnej drodze nr 46 . Potem zjazd na leśną asfaltówkę z zakazem wjazdu dla czterech kół. Po czymś takim, to można jeździć... Szkoda, że tak krótko...
 




 
Jadąc przez Błotnicę zerknęłam na grodzisko. Sądząc po „przedmiotach” tam znalezionych, jest to miejsce spotkań towarzyskich miejscowej ludności. Bo jakoś trudno uwierzyć, że na takie odludzie zaglądają turyści. Może dwa razy w roku ktoś tam przypadkowo zabłądzi.
 













 

We wsi Ożary okazało się, że droga na Bardo zamknięta (most zniknął i pewnie próbują stawiać nowy). Na szczęście można było trochę się cofnąć i „przeszkodę” ominąć. Jakoś trudno wyobrazić sobie powrót do Kamieńca.

Przed Bardem zrobiliśmy sobie mały postój, na konsumpcję kanapek. Od rana nic nie jedliśmy, a było po 16. Należało się.

Po raz pierwszy miałam okazję zaliczyć podjazd przez Opolnicę. Wcześniej były tylko zjazdy. Wydawało mi się wówczas, że pewnie podjeżdżać będzie ciężko, a tu niespodzianka, poszło gładko. Jedynie przy końcówce musiałam bardziej docisnąć, ale nie na tyle, abym miała problem.

Najgorszy z całej trasy był podjazd za Podtyniem. Króciutki, lecz wyjątkowo upierdliwy. Znany mi oczywiście, z tym, że dawniej było mi łatwiej, z wiadomych powodów. Dodatkowo doszły przejechane do tej pory kilometry, w liczbie około 70.

Potem to już nuda i luzik...
 
 Wyszło nam 78 km. Najwięcej, jak do tej pory, czyli jestem zadowolona. Według moich kryteriów, stopień trudności średni.
 
 
 


 
 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz