To
była taka jakby zaległość, jeszcze z ubiegłego roku. Wtedy nam
się nie udało (przez pogodę), teraz tak.
A
może i dobrze, że się nie udało, bo wtedy moja kondycja była
słabsza niż teraz i nie wiem, jakby mi się jechało.
Prognoza
pogody telewizyjna zapowiadała na niedzielę deszcz, natomiast
satelitarna (sat24 – często zaglądam, jest bardziej wiarygodna)
nie. Uwierzyliśmy tej drugiej i słusznie, jak się później
okazało. Może i było więcej chmur niż słońca, ale opadów
zero.
Zaczęło
się od podjazdu 6 km do granicy z Czechami. Szłam tamtędy kilka
razy (raz nawet zimą), lecz jeśli chodzi o rower, był to debiut.
Najbardziej stromo było na terenie Lądka i zaraz po (nie oznacza to
automatycznie trudności w jeździe), potem podjazd „wyłagodniał”.
Jakoś
tak fajnie jedzie się przez Czechy. Sporo samochodów z polską
rejestracją, ale jazda inna niż w Polsce. Widać kilkukrotnie
wyższe mandaty dobrze spełniają swoje zadanie. O jakości dróg
nie wspomnę.
Wjazd
do Polski i od razu „królowie szos” w akcji (droga do Nysy). Na
szczęście bardzo krótki odcinek do przejechania mieliśmy po
koszmarnej drodze nr 46 . Potem zjazd na leśną asfaltówkę z
zakazem wjazdu dla czterech kół. Po czymś takim, to można
jeździć... Szkoda, że tak krótko...
Jadąc
przez Błotnicę zerknęłam na grodzisko. Sądząc po „przedmiotach”
tam znalezionych, jest to miejsce spotkań towarzyskich miejscowej
ludności. Bo jakoś trudno uwierzyć, że na takie odludzie
zaglądają turyści. Może dwa razy w roku ktoś tam przypadkowo
zabłądzi.
We
wsi Ożary okazało się, że droga na Bardo zamknięta (most zniknął
i pewnie próbują stawiać nowy). Na szczęście można było trochę
się cofnąć i „przeszkodę” ominąć. Jakoś trudno wyobrazić
sobie powrót do Kamieńca.
Przed Bardem zrobiliśmy sobie mały postój, na konsumpcję kanapek. Od rana nic nie jedliśmy, a było po 16. Należało się.
Po
raz pierwszy miałam okazję zaliczyć podjazd przez Opolnicę.
Wcześniej były tylko zjazdy. Wydawało mi się wówczas, że pewnie
podjeżdżać będzie ciężko, a tu niespodzianka, poszło gładko.
Jedynie przy końcówce musiałam bardziej docisnąć, ale nie na
tyle, abym miała problem.
Najgorszy
z całej trasy był podjazd za Podtyniem. Króciutki, lecz wyjątkowo
upierdliwy. Znany mi oczywiście, z tym, że dawniej było mi
łatwiej, z wiadomych powodów. Dodatkowo doszły przejechane do tej
pory kilometry, w liczbie około 70.
Potem to już nuda i luzik...
Wyszło
nam 78 km. Najwięcej, jak do tej pory, czyli jestem zadowolona.
Według moich kryteriów, stopień trudności średni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz