Ale wściekła wczoraj byłam. Święto, pogoda w miarę, więc tradycyjnie wybraliśmy się na
wycieczkę rowerową. Taką z gatunku tych, co się kiedyś tam
zaplanowało, ale trudno było plan zrealizować. Nadszedł w końcu
ten moment i... d...
Jedziemy, jedziemy, pod górę
jedziemy, podjazd robi się coraz bardziej stromy... i nagle zakaz
wjazdu... Bo ktoś sobie jakiś koszmarny rajd urządził. Na
początku drogi powinien wisieć wielki transparent z odpowiednią
informacją, a u nic z tych rzeczy.
Musieliśmy się wrócić.
Kilkukilometrowy wysiłek zmarnowany, czas stracony, nowe rejony
niepoznane, widoki niezobaczone...
Nie chciałam wracać do domu, bo
przejechany dystans 20 km, kompletnie mnie nie zadowalał. Na
przedsezonową rozgrzewkę za mało, a tu pełnia sezonu przecież.
Wymyśliłam coś na poczekaniu i
ruszyliśmy dalej.
Byłam ciekawa, jak mi pójdzie na
jednym podjeździe, ze słodkim ciężarem w foteliku tym razem.
Poszło, wjechałam.
Wyszło nam 55 km. Chciałoby się
więcej, biorąc pod uwagę poprzednie wycieczki. Chociaż, gdyby nam
wyszła planowana przejażdżka, bardziej niż prawdopodobnie,
przejechalibyśmy mniej. W niedzielę powinno być lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz