21 maja 2013

Zdarzył się cud...


Prawdziwy pogodowy cud. Pierwsza taka niedziela w tym roku. Nie lało! Wiało owszem, ale nie tak, jak przez ostatni tydzień (nie trzeba było się bać, że jakaś gałąź spadnie na głowę) i dało się normalnie jechać. Małe chmurki na niebie, które ani razu nie przykryły słońca. I przyjemnie ciepło.
Trochę się obawiałam tej trasy. Nie chodzi o to, że trudna, bo raz jechałam i problemu nie było. Chodzi o moją kondycję, która po dłuuuuuuuuuugiej zimie nie wróciła jeszcze do normy. Byłaby zdecydowanie lepsza, gdyby nie te cztery tygodnie przerwy spowodowane głównie koszmarną pogodą.
Przejechaliśmy w sumie 60 km. Trasa ma coś w okolicach 52 – 54 km, ale my zahaczyliśmy o Duszniki (w poszukiwaniu gofra lub rurki z kremem – dziecko chciało bardzo) i Polanicę (w Dusznikach nie znaleźliśmy, tu oczywiście tak), więc dystans się wydłużył.
Polanica jest okropna, właśnie w takie ciepłe, słoneczne, wiosenno-letnie weekendy. Tłumy, tłumy, tłumy... niekończące się tłumy... Kuracjusze to pojedyncze przypadki (o prawdziwych turystach nawet nie wspomnę), reszta to jeden wielki lans. A często jesteśmy na nią skazani, bo akurat znajduje się "na trasie".
Relacja z wycieczki już kiedyś była, dawno temu. Mimo to, zamieszczam ją powtórnie. Odrobinkę się różni, bo wtedy jechałam kilka kilometrów "ósemką" (nie, nie miałam myśli samobójczych), teraz nieruchliwą drogą równoległą ("8" widziałam z góry).
Obawiam się, że była to pierwsza i zarazem ostatnia majowa wycieczka. Pogoda się popsuła i nie wiadomo, co będzie dalej



Część fotek się powtarza, z tym, że sceneria jest inna, wtedy sierpniowa, teraz majowa.
 
 













 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz