03 września 2012

Z Polanicy do Bystrzycy...


Tym razem główną rolę odegrały nogi. To jeden z tych szlaków, który już dawno chcieliśmy przejść, ale nie było okazji. 
Szlak z gatunku "łatwy, lekki i przyjemny", ale dźwiganie na plecach nosidełka (samo też coś tam waży), wraz z zawartością (wprawdzie słodka, ale ponad 13 kg ma, do tego jakieś drobiazgi), przez ponad 20 km, to spore utrudnienie. Zawartość ma oczywiście nóżki, na których bardzo sprawnie się porusza... do czasu...
Trasa ma jedną wadę, sporo asfaltu do przejścia, na początku (cały czas pod górę) i na końcu (z góry i płasko). Z tym, że końcówka jest zdecydowanie gorsza, głównie przez samochody.
Jak już przejdzie się ten upierdliwy początkowy asfalt, zaczyna się cudna, szeroka, leśna droga. Najpierw lekko pod górę, potem już płasko. Las się kończy, pojawiają się widoki... Co tam będę się rozpisywać, wszystko jest na zdjęciach.
Tak, jak się spodziewałam, nie spotkaliśmy na szlaku ani jednego ludzia (tubylcy i para grzybiarzy, która pewnie też do tubylców należy się nie liczą).
A co najbardziej zapamiętam z wycieczki? Bolące palce i czarne paznokcie. Nie wiem, co sie stało, czy stopa mi urosła, czy buty się skurczyły??? Na początku szło się w miarę dobrze, choć trochę czułam "dotyk" czubka, ale nieasfaltowa końcówka, to była masakra. Poruszałam się jak kaleka, w tempie żółwia
Całe szczęście, że tradycyjnie wzięłam ze sobą sandały, bo bez nich dalszy marsz byłby niemożliwy.
Mam nadzieję, że jeszcze przez długi czas będzie ciepło, gdyż w tej chwili tylko odkryte palce wchodzą w grę.
Oczywiście wróciliśmy "za wcześnie" i musieliśmy spędzić dwie godziny na peronie, w oczekiwaniu na pociąg.









































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz